Strona poświęcona Saskiej Kępie (w budowie, czekam na materiały).

   JD.

Wreszcie coś mamy. Oto list Prezydenta Stefana Starzyńskiego do pana Jędruszki. Pan Jędruszko był właścicielem domu przy Saskiej 62. Jak widać, już przed wojną JW Dyrektorzy chcieli by priorytetowo traktować ich prośby. Nic się nie zmieniło w tej materii.

 

 

 

A propos woźnice, to jak widać (w głębi, po prawej) na tym zrobionym w 1963 roku zdjęciu, furmanka nie była niczym niecodziennym na Saskiej jeszcze w latach sześćdziesiątych. W tle ogród jordanowski i kościół. 

Natomiast nawiązując do dyskusji na portalu "Nasza-klasa" na temat tablic rejestracyjnych, to pragnę przypomnieć, że  Saska Kępa miała w latach 60-tych swoją literkę "K". Jeśli dobrze przyjrzeć się tej fotce zrobionej chyba w 1965  roku, nasz Mini Morris (ja przecieram szyby) miał rejestrację WK 3534. 

 

 

 

 

Poniżej kilka fotek pięknego ogrodu, podesłanych przez właścicielkę sąsiedniej posesji, panią Magdę Czerwosz. Czy można by się domyślić, że to tylko 2 kilometry od centrum miasta ?

 

I jeszcze, też autorstwa pani Magdy, zimowe widoki z jej okna na znajomo mi wyglądająca kamienicę

 

Poniżej wkleiłem (znalezione na "necie") ciekawe wspomnienia pani Julitty Głęmbockiej. Dodam, że moim pierwszym przedszkolem też było przedszkole pani Medalisowej i migdałki oglądał mi prof. Bardadin.  

Do łezki łezka
aż będę niebieska / w smutnym kolorze blue / jak chłodny jedwab / w kolorze nieba / zaśpiewa kolor blue //. Tekst tej piosenki jest autorstwa, o czym zapewne wszyscy wiedzą, jednej z gwiazd pierwszej wielkości naszej estrady – Maryli Rodowicz. Ale największym jej przebojem stała się „Małgośka” Osieckiej, bo czyż znajdzie się w naszym kraju ktoś, kto nie podśpiewywałby sobie, że „ to był maj, pachniała Saska Kępa...”? I rzeczywiście. Saska Kępa pachniała w maju bzami a w lipcu – lipami. Tyle, że tak już nie pachnie. Teraz pachnie grillem, frytkami i spalinami.

Na rynku księgarskim ukazała się niedawno publikacja, której nie towarzyszyły prasowe recenzje i o której było cicho podczas niedawno obchodzonego Święta Saskiej Kępy. A szkoda, bowiem nosząc tytuł „Panienki z Saskiej Kępy”, jest ona ciekawą pozycją w dziejach tego przynależnego „urzędowo” do Pragi Południe miejsca. Miejsca szczególnego z uwagi na jego unikalny w skali całej Warszawy charakter.

NA STARCIE

Przez wiele lat powojennych zamknięta w kwartale między Rondem Waszyngtona i Paryską na odcinku, prowadzącym do obecnej Alei Stanów Zjednoczonych (Trasy Łazienkowskiej przecież nie było) oraz ulicą Saską i Wałem Miedzeszyńskim - Saska Kępa, stanowiła oddzieloną od reszty Stolicy enklawę, oddychającą płucami małego miasteczka. Tu wszyscy się znali a fakt, że mieszkało się wśród licznych poselstw i ambasad, wyzwalał poczucie dumy. A ze szkołami było tak.

W początkach lat pięćdziesiątych funkcjonowały trzy: nowiuteńka TPD-owska przy ul. Zwycięzców, jakby z marzeń Żeromskiego o „szklanych domach”, kształcąca równocześnie na poziomie podstawowym (szk. nr 17) i średnim (koedukacyjne LO nr 35 im. Bolesława Prusa), oraz mieszczące się w zaadaptowanych do potrzeb szkolnych przedwojennych domach/willach - męskie Liceum Ogólnokształcące nr 4 im. Adama Mickiewicza przy Paryskiej, oraz żeńskie LO nr 12 im. Marii Curie-Skłodowskiej przy Obrońców 31.

Podstawówka na Zwycięzców „zgarniała” wyż demograficzny z całego rejonu – chodził więc ze mną do jednej klasy np. Ryś Pietruszka i Marek Kijek z odległych od Zwycięzców ulic. Rekrutacja do Mickiewicza i Curie również nie ograniczała się do mieszkańców Saskiej Kępy – dużo młodzieży było z Wiatracznej, Grenadierów, Kinowej, Majdańskiej, Podskarbińskiej, etc.

Losy naszej edukacji, tzn. dzieci Saskiej Kępy, były przesądzone: wiedzieliśmy, że chłopcy pójdą do „męskiego” Mickiewicza a dziewczęta do „żeńskiej” Curie. „Ciało pedagogiczne” obu szkół reprezentowała kadra przedwojenna, co stanowiło taki argument, z którym się w naszych domach nie polemizowało.

ADAM I MARIA

IV LO im. Adama Mickiewicza wywodziło się z Sześcioklasowej Męskiej Szkoły Realnej, która rozpoczęła działalność w 1897 roku. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości szkołę upaństwowiono i od 1919 roku było to męskie Gimnazjum Państwowe im. Adama Mickiewicza.

IV LO im. Adama Mickiewicza wznowiło swe oficjalne istnienie w marcu 1945 r. przy ul. Wąchockiej. Na Paryską przeniesiono je w roku 1950. Ostatnia matura w tym budynku miała miejsce 43 lata temu, w 1964 roku.

Wśród nazwisk absolwentów IV LO im. Adama Mickiewicza figurują takie postacie, jak prezydent Warszawy Stefan Starzyński czy legendarny "Orsza" - jeden z naczelników Szarych Szeregów. Do tego liceum uczęszczali m.in. Miron Białoszewski, Władysław Broniewski, Jan Lechoń, Bolesław Leśmian oraz Jan Białostocki i Ryszard Matuszewski, a także Edward Dziewoński, Jan Kobuszewski i Jan Świderski. Również Jan Nowak-Jeziorański.

XII Liceum Ogólnokształcące im. Marii Skłodowskiej Curie „narodziło się” w roku 1930. Była to na terenie Warszawy siódma państwowa szkoła żeńska, utworzona na prawym brzegu Wisły jako filia lewobrzeżnego gimnazjum im. Marii Konopnickiej. Pierwsze powojenne świadectwa noszą datę 5 sierpnia 1945 r. - ostatnie zostały wypisane 4 czerwca 1964 r.

Do najsławniejszych bodajże absolwentek tego liceum należy Agnieszka Osiecka, maturzystka z 1952 roku i mieszkanka Saskiej Kępy od roku 1956 przy Dąbrowieckiej 25. Nie sposób pominąć również Magdy Zawadzkiej – Baśki z „Pana Wołodyjowskiego”. To właśnie nasz rocznik rozpoczął w Curie naukę w 1960 roku i ją zakończył w roku 1964 ostatnią w tym liceum maturą. Balu maturalnego nie było.

SKUMBRIE W TOMACIE

Większość dzieci Saskiej Kępy pochodziła z zacnych, mieszczańskich domów o przedwojennych korzeniach - adwokackich, nauczycielskich, aptekarskich, lekarskich, etc., bądź prowadzących drobny rodzinny interes. Rodzin „inteligencji pracującej” z cywilizacyjnego awansu było niewiele. Typowo robotniczych chyba wcale.

W wyniku wojennej zawieruchy pojawiliśmy się natomiast my – dzieci z rodzin przedwojennej kadry urzędniczej, b.oficerów i legionistów oraz tych, których rodowe posiadłości znalazły się poza polskimi granicami. Wszyscy z „rogalika” dziadka Piłsudskiego. O charakterze Saskiej Kępy stanowiły więc lipy na Francuskiej, sklepik pani Celejowej na Lipskiej– jakby kopia należącego do rodziców Kwiryny, Panienka Ostrobramska, i „wróg klasowy” o odchyleniu „prawicowo-nacjonalistycznym”.

Śmiesznie było! Pan hrabia był za sprzedawcę w sklepiku z materiałami piśmiennymi a pani hrabina piekła ciastka "na wynos". "Towarzystwo" spotykało się w niedzielę na mszach św. w kościele pod wezwaniem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy na Nobla. W zimie kościół pachniał naftaliną, a latem, ale to już później, perfumami "Być może". Powojenna Saska Kępa to w ogóle takie polskie „Przeminęło z wiatrem”, czekające na swego autora.

Biedne konie okładane batem i poganiane krzykiem niezbyt trzeźwych woźniców, ciągnęły Francuską wozy z węglem, który potem wnosiło się wiaderkami na piętra – gazu przecież nie było, montowane w piecach elektryczne grzałki też pojawiły się później. W niektórych łazienkach stały takie okrągłe tuby, również na węgiel, i tam paliło się w sobotę, grzejąc wodę do kąpieli. Raz w miesiącu na klatkach schodowych rozchodził się zapach mydlin – znak, że „na płycie” gotuje się pościel i ręczniki. A szare mydło w dużych kostkach z jelonkiem, kupowało się w drogerii na rogu Francuskiej i Obrońców.

Nasze mamy pracowały „na państwowym”, dorabiając np. szydełkowaniem rękawiczek z kordonku – były latem w modzie. Rano biegały po mleko – na początku z konwi, potem w butelkach ze srebrnym (chude) i złotym (tłuste) kapslem. „Mięsny” był między Walecznych i Berezyńską. Zapamiętałam ekspedientki w brudnawych białych fartuchach ze śmiesznym „stroikiem” na głowie – coś niby karbowany toczek pielęgniarski. „Nabiałowy” mieścił się między Obrońców i Zwycięzców i mówiło się na niego „mleczarnia”. Panie ekspedientki prezentowały się podobnie.

Dom pana Kity na rogu Francuskiej i Obrońców był przed reprywatyzacją i na parterze gościło WSS Społem. Nieomal na rogu Francuskiej i Berezyńskiej był sklep firmowy z nazwy "22 lipca", ale i tak mówiło się "Wedel"). Ten się ostał. Na rogu Obrońców i Walecznych była duża księgarnia, tuż za nią pasmanteria - dziś igłę, guzik, nitkę... kupuje się „od ruskich” na Stadionie. A Stadion był wtedy piękny! Powstał na wysypisku gruzu 10 lat po wojnie i nazwany został „Stadionem X-lecia”. Na Francuskiej był jeszcze sklep rybny (teraz Delikatesy w kolorze lila), i warzywny – „Pszczółka”, albo „u Pakulskich”, a potem „U chłopców”. W stałej sprzedaży „chodził” sztuczny miód, mortadela i „marmelada” z buraków. Pyszności! A wysoki parkan okalający Park Skaryszewski, został rozebrany i park stał się dostępny dla wszystkich.

Paradowałyśmy w sukienkach, uszytych z przedwojennych maminych kiecek, "przenicowanych" rzecz jasna. Włosy do komunii i na procesję były modelowane „na piwo” lub „cukier”. Płatki kwiatów na Boże Ciało suszyło się z działkowych róż i peonii na prześcieradłach i obrusach. A te róże i peonie kwitły na działkach na Waszyngtona, które w niczym nie przypominały dzisiejszych. Na początek weszły na ten teren konie, które orały pokrytą darnią ziemię. A sadziło się kapustę, marchew, buraki i pietruszkę. Tę kapustę to się szatkowało, deptało i kisiło w dębowych beczkach w domu. Najlepiej udawała się znanemu architektowi z szacownej rodziny Heybowiczów. Buty zelowało się u Pana Szewca w pomieszczeniu pogarażowym na Francuskiej a obok – w podobnym, ale eleganckim - szło się „do zdjęcia”.

Przedszkole było na rogu Walecznych i Gruzińskiej. Było jeszcze drugie, ale – jak się mówiło – „czerwone”. Dwadzieścia lat póżniej prywatne przedszkole otworzyła w swoim mieszkaniu na Berezyńskiej p. Medalis. Ale wybudowany został w okolicy Peszteńskiej, na Walecznych, żłobek tygodniowy. Niechętnie komentowano ten ustrojowy sukces. Bo żeby niemowlę trzymać przez tydzień w „sierocińcu”? Ale zawód piastunki zaginął a czyż niemowlę mogło przesiadywać w świetlicy, czy – jak pierwszaki - latać z kluczem na szyi po ulicy? Bo dorośli to był w tamtych czasach "lud pracujący miast i wsi" i jak nie było babci, kto się miał niemowlakami zajmować?

BĘDZIEMY ZNOWU MIESZKAĆ

Ze „starą” Saską Kępą wojna obeszła się łagodnie. Poranionych pociskami ścian bądź całkiem rozerwanych, było niewiele. Takim był m.in. dom przy Francuskiej 22 ze sterczącym kikutem przewodu kominowego.

Odbudowany wspólnym wysiłkiem mego ś.p. Ojca i ś.p. pani Jadwigi Zanowej – dyrektorki Curie, służył swymi jednopokojowymi mieszkaniami bliskim krewnym premiera Moraczewskiego – pani Zanowa de domo była Moraczewska, i mojej Rodzinie - Anieli i Antoniemu Głębockim, ale przede wszystkim kadrze profesorskiej Curie. Zamieszkali w nim: prof. Barbara Bartecka (biologia, 1945-1964), prof. Zofia Piwowońska (francuski,1940-1962), prof. Jadwiga Lewakowska (rysunek, 1935-1960), autorka naszego szkolnego sztandaru, która uczyła mnie władać „piórkiem i węglem” , ale egzamin na ASP oblałam, prof. Jadwiga Sadowska (łacina, 1945-1950) oraz prof. Jany, też od francuskiego, ale już na rencie z powodu gośćca, leczonego wtedy ukąszeniami mrówek i pszczół. Prof. Jany udzielała jednak prywatnych lekcji i wiele z nas u niej "parlało".

Na „fortepian”, czyli lekcje muzyki, biegało się do pani Jadzi na Katowicką. Na angielski do pracującej w ambasadzie Wlk.Brytanii - pani Basi, na Berezyńską. Tam też mieszkał i przyjmował prywatnie prof. Bardadin od migdałków i angin.

Na nadciśnienie przystawiało się babciom pijawki. Przeziębienia kurowało się nacieraniem stóp terpentyną i bańkami. Lekarzem dziecięcym była dr Leśkiewicz z Berezyńskiej a opiekowała się nami wszystkimi dr Ewa Krawczyk – lekarz całej „starej” Saskiej Kępy, która wiedziała wszystko o każdym z nas, dla każdego miała czas i wszystkich znała.

Na Francuskiej pod 22 numerem mieszka jeszcze do dziś red. Hanna Sarnowska. Wtedy zawsze opalona, zawsze pachnąca i elegancka. Teraz już na dwór od roku nie wychodzi, bo zejść z drugiego piętra ciężko. Towarzyszyła jej bardzo wierząca mama. I pewnie stąd narodziło się pseudo - „Boziunia”. Była to zresztą przemiła starsza pani, której syn i mąż zginęli w Katyniu. Narzeczony pani Hani również. Nieco później zamieszkał na parterze obecny prezes BCC – pan Marek Goliszewski, właściciel prześlicznej kotki. Do lufcika była przystawiona deseczka, po której kotka pod nieobecność Gospodarza odbywała spacery między mieszkaniem i ogródkiem.

W domu obok mieszkała prof. Irena Dworakówna-Czyżewiczowa (biologia, 1937-1964), wychowawczyni mojej klasy. Trzeba wspomnieć, że w w latach 1941-1942 „belfrował” w Curie prof.Bogdan Suchodolski, mój późniejszy promotor uniwersytecki. Nie sposób też pominąć prof. Piotrowiczówny Daabowej (łacina, 1936-1962), autorki szkolnego podręcznika, a także prof. Heleny Sobolewskiej (rosyjski, 1958-1964), damy dworu u ostatniego cara Rosji.

Po naszych szkolnych schodach przemykała się skromna prof.Maria Iwanowska (chemia, 1945-1964). Kochałyśmy chyba wszystkie prof.Zofię Herfurtową (matematyka, 1948-1964). Dzięki prof. Halinie Nowosielskiej (PW, 1958-1964), broń długa czy krótka nie miała dla nas tajemnic. Najważniejszy był jednak prof. Jan Ehrenfeucht (fizyka,1947-1964) jako jedyny, nie licząc dozorcy, mężczyzna w tym babińcu.

WALC NA TRZY „PA”

Lata mijały. Pod budowę szły tereny, gdzie chodziło się na jabłka, albo z kocem na trawę, albo łowić jaszczurki i traszki, bo grunt sasko-kępski gliniasty i podmokły – to tam, gdzie teraz Przychodnia na Niekłańskiej, szpital dziecięcy i dalej w stronę działek. (...)

Nieco wcześniej przy końcu Paryskiej – proste przedłużenie Francuskiej, gdzie chodziło się „na konie” do pana Szyrko, wyrósł „mały MDM”. Tam podjeżdżały czarne wołgi. Ale to też taka dość charakterystyczna cecha, że „nowa” Saska Kępa kształciła swe latorośle na poziomie ponadpodstawowym u Prusa, gdy „elitarna” Paryska szła razem z nami do Mickiewicza i Curie. Więc siedziały z nami w ławkach również ministrówny a na Saskiej w skromniutkim mieszkanku żył sobie Władysław Gomułka – popaździernikowy I sekretarz KC PZPR, któremu nikt nie zdołał postawić zarzutu, że pobrudził swoje ręce szwindlem i przysporzył sobie prywatnego majątku, zubażając naród i kraj. To w ogóle były takie czasy, że „duży pieniądz” bardziej hańbił niż był w modzie.

Wśród dziecięcej społeczności Saskiej Kępy był wówczas w obiegu czytelniczym „Timur i jego drużyna” oraz „Chłopcy z Placu Broni” i „Wspomnienia niebieskiego mundurka”. Zbierało się makulaturę i butelki, które sprzedawało się w skupie na Berezyńskiej, aby odwiedzinami sprawić przyjemność starszym i samotnym ludziom, zanieść im w prezencie ciastka, albo książkę, albo coś innego.

Nasze „życie towarzyskie” koncentrowało się w okolicach przydomowych trzepaków po szkole i w graniczącym z Kościołem na Nobla - Ogródku Jordanowskim po lekcjach religii. Arcyciekawy był stan naszej dziecięcej świadomości. Otóż „bezkompromisowym” rzecznikiem sprawiedliwości społecznej okazywał się pierwszy „wysyp" potomków „wrogów klasowych" , gdy za pozycją Łęckich, nie żadnych tam Borynów!, tęsknili „dziedzice" 5. hektarowych włości z nadania reformy rolnej. Pierworodni nowych "elit" chwalili się, co tata przywiózł z zagranicznej delegacji i byli programowo na „nie” wobec wszystkiego. Znacznie, znacznie później na nieistniejących wcześniej uliczkach, jak Grecka, Rumuńska, Inyjska, Meksykańska, etc. - powyrastały segmenty. Łączność między ich właścicielami a sasko-kępską społecznością była jednak niewielka, jeśli nie żadna. To były już zupełnie różne światy.

KATECHIZM POLSKI

Trzeba podkreślić, że społeczność „starej” Saskiej Kępy niosła w sobie dumę ze swojej przedwojennej przynależności. W naszych domach to było silniejsze niż wojenne doświadczenia, chociaż Okęg Wileński i Nowogródzki AK miał swoją reprezentację. Kult Marszałka Piłsudskiego był zaś na tyle rozpowszechniony, że wizerunek Komendanta można było dojrzeć w każdym z naszych domów. Pierwsza grupa powracających z „archipelagu Gułag” też kierowała nasze spojrzenia na Wschód.

Było natomiast nie do pomyślenia, aby w czasie, kiedy 1 sierpnia wyły już syreny, ktokolwiek z nas zrobił bodaj krok jeden. Żeby się odezwał. Ale nie było również tramwaju, autobusu..., który by się nie zatrzymał. Miasto na tę jedną minutę zamierało i Saska Kępa również zastygała w milczeniu i bezruchu – w tym pochyleniu głowy nad „warszawskimi dziećmi”, co poszły w bój „za każdy kamień” swojej Stolicy...

Nasze domowe biblioteczki natychmiast zapełniły wydane w 1957 roku: album pt. „Miasto nieujarzmione”, „Pamiętniki żołnierzy baonu „Zośka„”, Stanisława Podlewskiego „Rapsodia Żoliborska”, Aleksandra Kamińskiego „Kamienie na szaniec” oraz „Ziele na kraterze” Melchiora Wańkowicza. A stało się po te książki w kolejkach dłuższych niż po papier toaletowy! Sentencję wypowiedzianą przez płk Becka w przededniu wojny, że „jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor" – znaliśmy jako dzieci na pamięć. Ale do głowy nikomu nie przyszło, aby dezawuować książki Zbigniewa Załuskiego, a już zwłaszcza „Siedem polskich grzechów głównych”. Dezawuować dlatego, że ich Autor był pułkownikiem Ludowego Wojska Polskiego. Bo ŻOŁNIERZ POLSKI – ten z Sielc nad Oką i ten ze wzgórza Monte Cassino, stanowił w naszych domach SACRUM.

W LO nr 12 im. Marii Curie działała 133 WDH. Szare mundurki harcerskie i krajka, o wyhaftowanie której prosiło się mamy, ciocie, babcie... W Święto Zmarłych byłyśmy zawsze na Powązkach przy kwaterach Powstańców Warszawskich. A znicze robiłyśmy na zbiórkach domowym sposobem. I były piękne. A wieczorem z daleka widać było łunę - tyle świateł! I zapach. Do dziś pozostało to we mnie. Ale warty zaciągało się we wszystkich miejscach, skropionych krwią polskiego żołnierza. Bo krew za Ojczyznę przelana pod Lenino czy londyński niebem, była dla nas święta.

Piosenki. Cały repertuar legionowych, akowskich, powstańczych. Wyśpiewana tęsknota za Wilnem, za Lwowem. I wszystkie partyzanckie. I wszystkie żołnierskie – „szumiały wierzby”, „płynęła Oka”, i „wychodziliśmy na brzeg”... Bo nie było ważne, czy na żołnierskiej czapce był orzełek z koroną czy ten piastowski. Ważny był ON – i to się wynosiło z domu – BIAŁY ORZEŁ.

W czasie wydarzeń Poznańskiego Czerwca i Polskiego Października mieliśmy po 10 i mniej lat. To zbyt mało, aby przesłanie tamtych zdarzeń pojąć. Ale to właśnie my - pierwsze pokolenie „innej” Polski, doświadczyliśmy na początku naszej edukacji pionierskich chust, apeli „na cześć” i akademii „ku chwale”. To na nas spoglądał ze szkolnej ściany Bolesław Bierut. To w nas budził ciepłe uczucia Generalissimus w białym mundurze, unoszący w górę roześmianą dziewczynkę... To nasze pokolenie doświadczyło zawieszania i zdejmowania krzyży w salach lekcyjnych, wprowadzania do szkół lekcji religii i jej wyprowadzania do przykościelnych sal katechetycznych.

To nasza generacja rejestrowała w swych dziecięcych główkach pochylonych nad skrzeczącymi radioodbiornikami Ojców, próbujących wyłowić zrozumiałe zdania z audycji nadawanych przez BBC czy Wolną Europę. To nas, to moje pokolenie zaskakiwał brak odpowiedzi naszych mam na pytania, gdzie tata, gdzie wujek... To my, to moje pokolenie zapamiętało drżenie rąk naszych rodziców, gdy rozlegał się niespodziewany dzwonek u drzwi. A potem wpięte w klapy marynarek żałobne wstążeczki z nadrukiem podobizny Stalina. To nasze dziecięce serduszka ogarnął żal i strach, gdy rozkrzyczały się tytuły wszystkich gazet, że „przestało bić serce wielkiego wodza ludzkości...”. To nas dławił potem ciężar XX Zjazdu KPZR, po którym nie zostało już nic z naszej dziecięcej ufności w propagandowe „prawdy” i „portrety”. I chyba tylko to nasze pokolenie jest w stanie odczuć wewnętrzną dramaturgię tamtych lat.

Bo my – wychowankowie „Mojego Pisemka” naszych Mam, byliśmy ZA sprawiedliwością społeczną. Bo my byliśmy PRZECIW rzeczywistości, w jakiej żyły „Dziewczęta z Nowolipek”. Ale to było „dużo za mało”, aby zrównoważyć nasze „czucie” polskości.

WOJENKO, WOJENKO, CÓŻEŚ TY ZA PANI...

„Dusza” naszego pokolenia była opanowana przez „wampiryczny” urok „czerwonych maków”. I był w nas żal, że historia poskąpiła nam bohaterskich ról. Pragnienie takiej adrenaliny było niczym tętno wyczuwalne i podpalić taki lont było łatwo, gdyż to w nas drzemał rodzinny „żal za zieloną Ukrainą”, w uszach brzmiało „Litwo, ojczyzno moja...” i tęsknotę budził „Polesia czar”. Stawiam tezę, że przed uruchomieniem „stosu”, na który „rzucilibyśmy nasz życia los”, ustrzegł tę naszą generację „nastoletnich Baczyńskich” - Polski Październik i Czerwiec Poznański.

Byliśmy dziwnym pokoleniem. Chodziliśmy wcale nie tak chętnie do kościoła, ale z dużą radością na pochody 1-Majowe. Słuchając wspomnień zesłańców syberyjskich, jak np. ś.p. pana Gustawa Malawko, czy wywiezionych do Kazachstanu – moja Babcia ś.p. Regina Nowak, nie znosiliśmy Hitlera po stokroć bardziej niż Stalina, wobec którego nasz stosunek pozostawał raczej ambiwalentny. Przejęliśmy nostalgię naszych rodziców za utraconymi Kresami, ale nie oddalibyśmy za te ziemie granicy na Odrze i Nysie. Było natomiast coś, co odróżniało nas od wychowanków np. Zofii Ringmanowej z XXII LO, czy absolwentów XIV LO im. Gotwalda.

To były świetne, absolutnie elitarne szkoły, ale nie tylko nasze domy, ale i nasi wychowcy się różnili. O ile bowiem kadra pedagogiczna Curie stanowiła nieomal kliniczny przykład niechęci do ustrojowego hegemona i radzieckiej supremacji, o tyle przesłanie adresowane do nas zawierało wskazanie, że żadna aktywność nie może uderzać w polską rację stanu. Brzmiało to jak nakaz wewnątrzsystemowego „non possumus”. A było ono bardzo, bardzo odległe od proustrojowej czołobitności z jej „pryncypialną” krytyką „polskiej drogi do socjalizmu”. Było bardzo, bardzo odległe od chłostania popaździernikowej materii - „socjalizmem z ludzką twarzą”. Dlaczego? Dlatego, że ta „ludzka twarz” nie zawierała najważniejszej odpowiedzi: w kogo i dlaczego uderzyła wcześniej twarz „nieludzka”? Kto i w imię czego był w Polsce propagatorem i „wdrożeniowcem” tak zwyrodniałego praktykowania „uniwersaliów”? Tego w doktrynie nie było! Tego nie było nawet w „Krótkim kursie WKPB”. Powiedziałabym zatem tak:

Wychowywano nas w niedomówieniach i uplątano w sprzecznościach. Ale nasze pokolenie wychowało się nadto wedle dwóch wzorców. Pierwszy uczył takiego szacunku dla racji narodowych, który chronił, bronił i promował „specyfikę polską” w ramach powojennych realiów ustrojowych. I to było zgodne z filozofią Prymasa Wyszyńskiego.

Ale był i drugi, przeciwstawny. Ten starał się tę ciągłość rozerwać, ziemię zaorać i na „gołej” sadzić. Pod „pług” szła zatem m.in. II RP, frontowe zmagania u boku koalicjantów zachodnich i Krajowa Armia. Z tych elementów ulepiono dyżurnego „chłopca do bicia”. Kwestie ustrojowe nie miały w ogóle rangi wartości. Sprawiedliwość społeczna została zinstrumentalizowana i sprowadzona do roli narzędzia w likwidacji „polskiej drogi” i urzeczywistnienia „internacjonalistycznych” celów. I to jest ten próg roku 1956 i tego, co po nim.

Zagubiliśmy tę cezurę i w Sierpniu 80, i w stanie wojennym, i przy „okrągłym stole”. I tym naszym zagubieniem, a może brakiem odwagi, żywi się dziś młodzieńcza głupota i dojrzała nikczemność, sięgając po przedpaździernikowy schemat w osądzie politycznej emanacji naszego własnego państwa jako Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.

NIE WARS I NIE SAWA

Saska Kępa zmieniła po 1990 roku swój wygląd i charakter. W każdą dziurkę wcisnęły się – i wciskają – apartamentowce. W odwrocie są maleńkie, rodzinne sklepiki, które przetrwały i wojnę, i „komunę”. Na chodniki wypełzły tzw. ogródki. (...)

W miejscu, gdzie było kino „Sawa”, stanął wielki market „Albert”. Gdzie była księgarnia z dziełami Mickiewicza, Słowackiego, Żeromskiego, Prusa, Sienkiewicza, Norwida..., jest zachodni bank. Drzewa bezgłośnie krzyczą, padając pod piłami, bowiem stanęły na drodze cudownie wzbogaconych do ich rozbuchanych posesji.

LO nr 12 im. Marii Curie Skłodowskiej zostało wchłonięte przez „to samo, ale nie takie samo” IV LO im. Adama Mickiewicza, które jeszcze we wrześniu 1965 roku, czyli w poprzedniej rzeczywistości, rozpoczęło koedukację przy Saskiej 53. Ale nie byłoby w tym nic złego – „Mickiewicz wielkim poetą był”, gdyby z praktyki szkolnej nie zaczął uciekać ideowy przekaz. Otóż on nie tylko nie powrócił po roku 1990, ale całkiem się rozpadł. Aż wstyd przypominać, że „takie będą Rzeczypospolite...”.

Niedawno, bo 16 czerwca, odbył się Zjazd wychowanków i nauczycieli XXIII LO im. Marii Curie Skłodowskiej przy Naddnieprzańskiej 2/4. Jego „metryka” nie sięga poza pierwsze, najwcześniejsze lata powojenne, kiedy jako Gimnazjum Męskie funkcjonowało przy ul. Grochowskiej. W 1955 roku szkoła przeniosła się na Gocław i tam funkcjonuje po dzień dzisiejszy jako koedukacyjne liceum.

Na początku lat siedemdziesiątych staraniem Pani Profesor Marii Kalicińskiej, wykładowcy języka polskiego w naszym liceum w latach 1950-1962, XXIII LO otrzymało imię naszej patronki i przejęło nasz szkolny sztandar. Prof. Kalicińska pełniła tam funkcję dyrektora od 1970 do 1977 roku.

Z całym szacunkiem dla cech pozytywnie wyodrębniających XXIII LO z rodziny szkół stołecznych, nie ma ono jednak żadnych organizacyjnych związków z naszym liceum i przywołanie Pani Profesor Jadwigi z Moraczewskich Zanowej jako jego dyrektorki w latach 1935 – 1954(?) - jest nadużyciem. Jeśli jednak w swoim programie ta szkoła faktycznie kontynuuje tradycje naszego liceum – to chwała. Dla uściślenia – Profesor Jadwiga Zanowa była po Janinie Lubeckiej (1930 – 1935) drugim dyrektorem naszego liceum i pełniła tę funkcję nieprzerwanie przez lat 16, do 1951 roku. Ostatnią Panią Dyrektor była Stefania Lubowiecka (1960 – 1964), postać dość kontrowersyjna, ale faktyczny „rząd dusz” i kierowanie naszą szkołą spoczywał w rękach „św. Trójcy” – prof. Jana Ehrenfeuchta, prof. Barbary Barteckiej i prof. Ireny Czyżewiczowej. A zwłaszcza pierwsza dwójka miała „ciężką rękę”.

Kłamałabym pisząc, że nasze życie w Curie było jak „po różach”. Były momenty, kiedy szkolna dyscyplina oscylowała na granicach patologii. Jednakże na dzisiejszej Francuskiej nie uświadczy się ani ucznia z tarczą na ramieniu, ani księdza w sutannie, ani harcerza w mundurku. I podobnie jest chyba na ulicach wszystkich polskich miasteczek i miast.

* * *
Na Saskiej Kępie pustoszeje kościół na Nobla i blednie jego wpływ. Ale to też jest znamienne nie tylko dla tej parafii. Operując sloganem, że „prawda nas wyzwoli”, kościół w Polsce nie zdefiniował, co rozumie pod pojęciem „prawda”, jakie przyjmuje dla niej kryteria i co czyni punktem odniesienia. Bez tego nie da się odpowiedzieć, co tą „prawdą” jest, jakim celom ma ona służyć i od czego bądź kogo ma niby „wyzwolić”. A nie da się wykluczyć, że znajdą się chętni do rozpięcia na krzyżu polskiego Prymasa - ks. Stefana kardynała Wyszyńskiego oraz metropolity krakowskiego Karola Wojtyły - ukochanego Jana Pawła II. Ach, co to byłby za „sukces”! Kościół powinien powtarzać dziś sobie po sto razy papieskie wezwanie: Nie lękajcie się!

My – dzieci Saskiej Kępy już stąd „wyemigrowaliśmy” bądź jesteśmy „w trakcie”. Większość naszych rodzinnych domów poszła „pod wynajem” i zasiedlają je obcy ludzie bądź firmy. Na wieczną wartę odeszli nasi profesorowie z Curie, a w ślad za nimi nasze mamy, wujkowie, ojcowie i ciocie... Zasnęli nasi czworonożni przyjaciele – do końca najwierniejsi z wiernych. Nasze latorośle nie darzą zbytnim sentymentem ani „tego kraju”, ani Saskiej Kępy. Odeszła stąd Agnieszka Osiecka. I wygląda na to, że jako „arka przymierza” pozostał tu jedynie Pan Szewc w pogarażowym dołku.

Julitta Głęmbocka